literature

[APH] Piecioglowy orzel

Deviation Actions

auntElisa's avatar
By
Published:
2.1K Views

Literature Text

Zabór rosyjski, 1865 rok

Po kilkusekundowej przerwie, mała kropla wody znów kapnęła na posadzkę, odbijając się echem po nieznośnie milczącej celi.
Nie mogło jej spotkać nic gorszego niż duszne, niemal parujące pomieszczenie i złośliwie spływające po ścianach krople wody, podczas gdy dosłownie paliło ją pragnienie. Nawet mogłaby się doczołgać i namoczyć język tym, co skapało na podłogę- gdyby nie miała dodatkowej przeszkody w postaci łańcuchów. Nawet one nie mogły jej dać spokoju. Przy najmniejszym ruchu ręki pobrzękiwały, przypominając, w jakiej żałosnej sytuacji się znalazła.
Zaczęła się zastanawiać, czy ich celem jest ją wykończyć. W końcu jakie byłoby inne wytłumaczenie na fakt, że od dwóch dni nikt nie przychodził do niej z niczym do jedzenia. Nawet nie słyszała żadnych kroków w pobliżu celi. Zapomnienie o tak ważnym więźniu wydawałoby się co najmniej dziwne, więc Kaśka wykalkulowała, że coś musi być na rzeczy. Jeszcze całkiem niedawno takie rozważania nie miały w ogóle prawa bytu w jej głowie. Jeszcze całkiem niedawno jej uszy były kaleczone przez hałas wypalanych naboi i końskie rżenie, a nie jak teraz, przez głuchą ciszę i jej własny oddech. W sumie wiedziała, że nie ma szans. Żadnego planu, żadnego przygotowania, żadnej strategii. Dała się ponieść krótkiej, gwałtownej emocji, która okłamała ją, że wciąż jest jeszcze jakoś tam silna. Że Feliks może być na wyciągnięcie ręki… to, co pamiętała, było pojedynczymi obrazami. Bolesne chwycenie za włosy, cios w głowę...uderzenie batem w konie ciągnące kibitki i skrzypnięcie zamykanej bramy cytadeli… i ten ostatni, niezmienny od wielu tygodni- ciemna masa, przecinana przez jasny promień z jedynego zakratowanego okna, padającego na jej brudną, pokaleczoną twarz.
Zachciało jej się śmiać. Z własnej głupoty. Pewnie by to zrobiła, gdyby tylko miała choć trochę siły w kącikach ust, której teraz nie starczyło nawet na lekki uśmiech.
Już miała się brać za następną dołującą myśl, przed którą jednak uratował ją dziwnie znajomy, głuchy dźwięk. Zmęczony mózg po chwili rozpoznał- kroki. Nie zdążyła się nawet zdziwić, gdy dźwięk się urwał, i zastąpił go inny, który tym razem udało się jej rozpoznać od razu- głośny brzdęk przekręcanych w zamku kluczy. Kroki, klucze ..to wszystko razem wydawało się podejrzane. Co się dzieje?
Tym bardziej nie rozumiała, dlaczego dźwięk kroków powraca, i to z coraz większym natężeniem. Wręcz jakby był blisko niej. I zanim zdążyła to sobie wszystko przemyśleć, poczuła padający na siebie cień i obcy, gwałtowny ruch w pobliżu jej ramion. W tym momencie rozległ się kolejny brzdęk łańcuchów, a w dłoniach zrobiło jej się niewiarygodnie lekko.
Gdy w końcu odważyła się otworzyć oczy, wokół niej odbywała się właśnie najgwałtowniejsza operacja- pochwycona pod pachy, nagle podskoczyła do góry, stojąc niemalże na własnych nogach, nie licząc siły podparcia w postaci czegoś niezidentyfikowanego. Wraz z rozwarciem powiek wszystko zaczęło się powoli wyjaśniać- drzwi celi były otwarte, a sama teraz, uwolniona z łańcuchów, była pochwycona za ramiona przez dwóch strażników. Wciąż rozkojarzona, zauważyła jednak cień, który stopniowo pochłaniał coraz większą część podłogi w korytarzu za kratami.
-Varshava!
Znajomy głos zadziałał niczym kubeł zimnej wody. Z typowym dla niego tonem, uwodzicielskim i jakby wiecznie wyrażającym aprobatę, choć to ostatnie zdecydowanie nie pasowało do sytuacji. Miał raczej wyraz kpiny.
Kasia w końcu podniosła wzrok; na tle mroku celi i ciemnej otchłani za kratkami, przed nią stało białe futro. Przynajmniej się jej tak wydawało. Właścicielka, blada i drobna, dosłownie nikła w gronostajowym płaszczu, czapie i mufce, że odsłoniętą miała jedynie twarz i część prostych, jasnopopielatych włosów. Na tle tej czerni wydawała się niemal świecić.
Warszawa spuściła wzrok. Jeszcze tej tu brakowało. Wolałaby już opcję ze śmiercią z pragnienia, niż konieczność tej wizyty. Która jednak była kwestią czasu.
Biała królowa nie miała zamiaru dać za wygraną; po chwili mufka została rzucona na posadzkę. Kasia poczuła, jak lodowate, szczupłe dłonie niedelikatnie wbijają się w jej policzki i brutalnie zadzierają głowę do góry, zmuszając do patrzenia się jej w twarz.
-Myślisz, że cię nie widzę?
Patrząc jej prosto w oczy, zapominało się o reszcie jej ciała. W ogóle jej drobna, niewysoka posturka w tym momencie wydawała się być jakimś nieporozumieniem. Od wysokiego czoła, przez zarys szczupłych kości policzkowych aż po szpiczastą brodę, po drodze spoglądając w purpurowe, straszne oczy o szyderczym wyrazie, miało się wrażenie, że ma się przez sobą niezwykle eleganckiego diabła, który z jakiegoś powodu jest niższy, niż powinien. Ktoś tak straszny nie powinien posiadać tak małego ciała.
Twarz Kasi połaskotały pojedyncze włoski miękkiego gronostaja. Ale teraz nawet największa siła nie mogła jej zmusić do uśmiechu.
Kobieta w futrze opuściła jedną dłoń z policzka Warszawy. Druga rozluźniła ucisk, delikatnie gładząc posiniaczoną skórę, łagodnie niczym matczyna dłoń.
-Widzisz, skarbie? Teraz już widzisz, jakie są skutki, gdy ktoś się tak zachowuje? Warto było?
Dziewczyna zacisnęła oczy i odwróciła głowę na bok. Już dawno nie czuła w sobie tak skumulowanej złości. Gdyby tylko nie strażnicy, i brak sił, „mamoszka” z pewnością poczułaby, co to znaczy „reaktywacja polskiego prawa” na swojej nieskazitelnej buzi.
Tamtej ani trochę się to nie spodobało. Ponownie zatopiła szczupłe palce w policzkach Warszawy i znów zadarła jej głowę do góry.
-Tu patrz- wysyczała komendę.
Przez moment pulsowało na linii wzroku oczu czerwonych, złośliwie iskrzących, i przymrużonych zielonych, z trudem kryjących emocje. Wreszcie te pierwsze znów powróciły do ironicznego, sztucznie słodkiego wyrazu, a Warszawa znów poczuła delikatny dotyk na policzku.
-Jak widzisz, odrobina dyscypliny jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Mam nadzieję, że czegoś to cię nauczyło- powróciła do dawnego, opiekuńczego tonu- wiesz, że twoja kara powinna być surowsza. Ale miłosierdzie Mateczki Rosji nie zna granic nawet dla najgorszego, więc postanowiliśmy dać ci jeszcze jedna szansę, tak więc…- skierowała ponownie wzrok na Warszawę- to już koniec twojego pobytu celi… Będziesz mogła zamieszkać z powrotem w swoim pokoju. Odtąd będziesz już posłuszną służącą, żadnych powstań, żadnych nadziei…da?
„Da” dawało znać wyraźnie, że nie było to pytanie retoryczne. Warszawa pomyślała, że zaraz zgryzie sobie wargi do krwi.
Niemniej jednak musiała odpowiedzieć.
-Tak-potwierdziła bez namysłu. Równocześnie wdało się jej we znaki mniej łaskawe spojrzenie rozmówczyni. Zatem szybko poprawiła:
-Da….mamoszka..
-Horoszaja dewoszka- wyraziła zadowolenie, przejeżdżając szybkim ruchem dłoni po brązowych, posklejanych krwią włosach Kasi. Dłoń delikatnie zjechała z głowy na nagie ramiona, w delikatnym dotyku. Warszawa poczuła, jak przechodzi ją gorący dreszcz. Czuła zimną chudą rękę, coraz niżej przejeżdżającą po ramionach i po korpusie.  W pewnym momencie mimowolnie się wzdrygnęła. Poczuła zimno palców na swojej półnagiej, widocznej z rozprutego kołnierza piersi.
Kobieta nagle zatrzymała dłoń. Nie trzeba było długiej chwili, by prędko ją zabrała, wzięła pełen irytacji oddech i odeszła na kilka dalekich kroków od Kasi.
Zatrzymując się na środku celi, odwróciła się gwałtownie w stronę strażników.
- Weźcie ją stąd. Niech się umyje, ubierze, wypije…I WRACA DO ROBOTY- ton głosu nie był już ani miły, ani opiekuńczy. Wyraz oczu był już wystarczająco straszny, by odwrócić głowę w drugą stronę.
-Taip!
-Szto…
-Ddda, sudarjnja Moskwa!
-Da…?
-Jjaimeju w widu…da, mamoszka!
-Wszystkich was trzeba przećwiczyć- syknęła przez purpurowe, zaciśnięte w wąską linię wargi. Nie trzeba było chwili, by białe futro przemknęło przez kraty i zniknęło za rogiem.
Jeden ze strażników również nie czekał długo- puścił ramię Wawki, niemalże powodując jej upadek, rzucił towarzyszowi klucze i w równie rekordowym czasie zniknął z pola widzenia.
Z jakiegoś powodu Warszawa doznała przebudzenia. Jeżeli po prostu „ulga” nie byłaby lepszym słowem.
Korzystając z możliwości niemyślenia o niczym, oparła głowę o ramię strażnika i westchnęła.
-W zaskakujący sposób awansowałeś na storoża.
-Jakiego tam storoża. Wciąż jestem cieciem- Wilno poprawił ramię Warszawy pod pachą i powolnym chodem zaczął ją przybliżać do wyjścia z celi- Moskwa z jakiegoś powodu kazała mi się przebrać i zejść tutaj z sobą. Pewnie sądziła, że jak się na ciebie napatrzę za kratkami, to cudownie spokornieję.
-Niech idzie w diabły- Kasia ostrożnie przestąpiła próg celi, nad którym widocznie nikt nie starał się, by był wygodny do przekroczenia- Jovitas, powiedz mi że, dlaczego mówiłeś do niej po rusku?
Wilno wyglądał na zakłopotanego. Poprawiając klucze w dłoni, odpowiedział nerwowym głosem:
-Wiesz, Warszawo… zaraz po tym jak powstanie upadło, to…Iwan z Anją trochę zmienili regulamin w domu. Wręcz ostro zmienili. Tak prawdę mówiąc, teraz jest jeszcze gorzej niż przedtem.
-Cholera- mruknęła Warszawa, rzucając grobowe spojrzenie gdzieś w bok. Tradycja-słowem mówiąc. Ilekroć w domu wyrabiały się jakieś ekscesy, do regulaminu dodawano kolejne punkty.
-No i właśnie… pozabierali mi i tobie wszystkie książki z biblioteczki…nie wiem, gdzie są, ale Anja chyba je spaliła…i… to jest najgorsze; Iwan powiedział..nie pamiętam dokładnie, co, ale coś takiego, że ostatnio niedobre rzeczy się działy w domu i teraz musimy odrodzić rodzinne więzi i zbliżyć się do siebie i…i w ogóle i…i że przede wszystkim musimy się między sobą rozumieć, więc będziemy mówić tylko w jednym języku, żeby nie doszło do nieporozumień, i….no i tak. Nie wolno nam mówić w naszym języku. Iwan powiedział, ze odtąd w domu wolno mówić tylko po rosyjsku.
Gdyby nie brak sił, Wawa zapewne podskoczyłaby z szoku. W regulaminie „domu” było wiele surowych zakazów, ale żaden z nich nie dochodził aż do takiego stopnia. Żeby ingerować nawet w to, co mówią i jak myślą! Jakim prawem ten tłusty bydlak, psychol i wódkopijca zabrania jej, na jej własnej przestrzeni, mówić we własnym języku! No dobrze, może nie na niej przestrzeni, ale język wciąż należy do niej!
-Nie może! Nie ma prawa!
-Przecież nie powiedziałem, że się z tego cieszę- Jovitas spuścił piwne oczy w dół- pomyśl, on się jeszcze przy tym się tak uśmiechał…ja nienawidzę jego uśmiechu…tylko proszę, nie krzycz..
-Krzyczę, albo wyrywam ci kłaki. Wybieraj!
-Sufit nad nami ma ledwo metr grubości. Więc jak już chcesz krzyczeć, to lepiej wiedz co. I w jakim języku…
Warszawa w końcu umilkła. Fakt faktem, że to co mogłaby właśnie wykrzyczeć, raczej nie zachwyciłoby żadnego z potencjalnych słuchaczy z góry, ani też nie zamierzała zaprzątać sobie głowy tłumaczeniem każdego z tych słów na rosyjski.
Aż krtań rozbolała ją ze złości.
Wciąż wtulona w ramię Wilna, zauważyła coś dziwnego, gdy ten właśnie zamykał pustą już celę na klucz. Kołnierz, dotychczas sztywno stojący, odwinął się, ukazując część gołego karku. Wszystko byłoby na miejscu, gdyby nie jeden szczegół…
-Wilno! Co ci się do diabła stało?!- Warszawa bezprecedensowo odgarnęła mu kołnierz, uwidoczniając już w całej „okazałości” jeszcze całkiem świeże, gęste pręgi, którymi były poprzecinane plecy Jovitasa.
Wilno posłał jej zakłopotane spojrzenie zza ramienia. Już otwierał usta, by bez namysłu odpowiedzieć, w ostatniej chwili się powstrzymując i odpierając beznamiętnie:
-To...nic takiego. Miałem nakarmić Duszę i Smelostie, ale skurczybyki urwały się z łańcucha i same wzięły sobie mięso..z siatki, którą miałem zarzuconą na plecy...dwie pary szponów to jeszcze nic, gorzej, gdy mają jeszcze dodatkowy dziób...
O ile Wilno ze swoimi niemal dziecięcymi rysami i niewinnym urokiem, który być może odziedziczył po Torisie, wydawał się zupełnie przekonujący, to w praktyce kłamcą był wyjątkowo kiepskim. Już nieraz było to przyczyną jego kłopotów w domu Rosji, a Kasia od pewnego czasu nauczyła się rozpoznawać ten charakterystyczny ognik w źrenicach Jovitasa, który pojawiał się,  ilekroć próbował sprzedawać swoje wersje wydarzeń.
-Auh! Nie dotykaj, błagam- Warszawa, jako urodzony dotykowiec, sprawiła mu piekący ból- tylko znowu nie krzycz. To po prostu. Każdy za „to” poniósł własne konsekwencje…
-Czy ty chcesz powiedzieć, że oni ciebie..- Kasia nie mogła dokończyć ostatniego słowa.
-Anja. Robota Anji- stwierdził sucho Wilno, jakby nigdy nic, jednak w jego głosie można było usłyszeć, że nie są to jego najprzyjemniejsze wspomnienia- natura dała jej za dużo…nie dość, że ma kasę, facjatę i ochronę, to siłę, cholernica, też ma niezłą. Zresztą, to nic takiego. Ty oberwałaś gorzej.
-Wolałabym być zerżnięta knutem, niż kisić się tu tyle czasu- Warszawa rzuciła niepewne spojrzenie w stronę celi, od której właśnie teraz mieli się oddalać.
Wilno właśnie chciał dodać „nie chciałabyś”, ale w ostatniej chwili uznał, że jakoś mijałoby się to z celem. Zamiast tego schował klucze do kieszeni i biorąc Warszawę pod pachę, pomagał iść dalej.
Ciemny korytarz, przez który właśnie szli, prowadził prosto z kozy do wnętrza domu.
-A z przyjemniejszych rzeczy, co dziś na obiad?- spytała Kasia.
-Pielmieni z masłem. Ale Płock przygotowuje dla nas w tajemnicy kopytka i cepeliny. Mamy potem zejść po nie do kuchni.
-Rewelacyjnie. W końcu nie będziemy musieli się kłócić o żarcie.



Zabór austriacki


Amerykański sen definiuje się jako pewien rodzaj szczęścia. Polega ono na nagłym farcie, który przydarza się dotychczasowemu pechowcowi życiowemu, otwierając mu drogę do świata sławy i bogactwa. Pucybut zostaje milionerem. Pytanie tylko, dlaczego nikt nie wymyślił terminu dla sytuacji odwrotnej-kiedy to milioner staje się pucybutem, staczając na same dno, tracąc wszystkie bogactwa, które udało mu się zgromadzić w ciągu całego życia ?
Dla Krakowa, którego własny zegar biologiczny budził właśnie z ledwo trzygodzinnego snu, taki termin mógłby nazywać się "snem austriackim".
W pokoju, którym spał, obok kilku rupieci towarzyszyła mu próżnia. Same pomieszczenie było wielkie tylko na tyle, by mógł zmieścić się w nim on, stary siennik-z oczywistego braku takich wygód jak łóżko, a z łaski gospodarza, który "wspaniałomyślnie" pozwolił mu nie spać na gołej ziemi-i kilka zawieszonych na ścianie osobistych różności. Od pewnego czasu był to jego cały majątek. Tak- stołeczne miasto Kraków, niegdyś stolica największego mocarstwa w środkowej Europie, pan lokalnych szlaków handlowych, drugi Rzym, magnes na artystów i poetów-skończył jako podrzędny służący swojego najgorszego wroga.
Gdy szef Francji przegrał wojnę, a Warszawa swoje małe księstwo, w którym-a przynajmniej większej części z nich-schroniło się wiele miast, Kraków nie trafił do żadnego z zaborców. Na wskutek afery, która zawiązała się na Kongresie Wiedeńskim.
"Wszystkie ziemie na północ od Tatr weszły w skład Cesarstwa i jakoś nikt nie protestował! To, że Krakau powinien mieszkać ze mną, przynależy do zwyczajnych zasad estetycznych!
"Zjedz sobie tą estetykę, arystokrata! Krakus zna moją zaglibistość i już się znamy od dawna (czytaj : składałem u niego hołd Felkowi), co nie, Krakus?"- mocny uścisk pruskiego ramienia atakował go z drugiej strony.
"Kraków, pamiętasz może swoją małą siostrzyczkę, Skałę? Właśnie zamieszkała u mnie.."- czyjeś wielkie łapska spoczęły mu na barkach, w niebezpiecznie opiekuńczym geście-"jeżeli zdecydujesz się zostać jednością z Mateczką Rosją...to będziecie mogli być już na zawsze razem...".
Z tej wielce niezręcznej sytuacji uratowali go Arthur z Antoniem, po części również Francis- którego dzięki kilku sztuczkom dyplomatycznych nie wyłączono zupełnie z kongresu. Nawet, gdy kłótliwa trójka jeszcze próbowała pertraktować, po prostu poproszono Berwalda o wymowne spojrzenie- i to w zupełności wystarczyło, by zaprowadzić porządek.
Dla Krakowa wydzielono małą połać ziemi wokół domu, na której pozwolono mu spokojnie egzystować. Oczywiście, nie całkiem samodzielnie- tylko pod czujnym okiem wszystkich zaborców, którzy mieli pilnować, by Wolne Miasto Kraków czasem nie narozrabiał, ani tym bardziej nie próbował się całkowicie uniezależnić- słowem- nie miał prawa przekraczać wyznaczonego mu terytorium choćby o cal.
W tym domowym areszcie Kraków spędził parę ładnych lat. W porównaniu do innych miast, mając własny teren i sporo wolności, wydawał się być szczęściarzem. Nawet można było pomyśleć, że jest mu lepiej niż kiedykolwiek- w końcu teoretycznie awansował na państwo. Jakże to jednak wyglądało w praktyce-jego dom, zrujnowany po potopie szwedzkim, wciąż był nietknięty remontem, pieniędzy nie miał wcale, a zdrowie już od pewnego czasu miał w fatalnej kondycji. W dodatku dzień w dzień, jego trzech "szefów" jeden po drugim przychodziło do niego na kontrolę. Czasem zostawali na noc, dosłownie nie dając mu żyć. Jednak największym problemem dla Krakowa było to, że najzwyczajniej w świecie głodował- nie miał ani ziemi, ani zapasów, ani pozwolenia na opuszczenie domu, by móc kupić cokolwiek do jedzenia- zresztą, nawet w razie takiej możliwości nie miałby za co. Było więcej niż oczywiste, że długo tak nie wytrzyma, bo wisi nad nim śmierć głodowa. W sumie kiedyś to musiało się zdarzyć. I pewnego razu, we wszystkich zaborach usłyszano o wypadkach Czarnej Procesji...
Próba ucieczki Krakowa skończyła się fatalnie. Pochwycony, zmęczony i wściekły, wylądował nagle w ciemnym wnętrzu skrzypiącej karety, nie mając pojęcia, gdzie jest i co teraz z nim poczną. Następnego dnia, brutalnie z niej wysadzony, wylądował tuż pod bramą Shönbrunnu- za której kratami czekał już, z mało łaskawym spojrzeniem, jego nowy "opiekun".
Kraków początkowo myślał, że nie skończył tak źle. W końcu Roderich nie słynął jak Gilbert z zamęczania na śmierć morderczą robotą zabranych miast, ani z zamiłowania do sadystycznych rozrywek wobec domowników jak Iwan. Na pierwszy rzut oka wydawał się zupełnie normalny.
Jednak już wkrótce okazało się, że życie z Austriakiem wcale nie jest takie różowe, na jakie wyglądało.
-Krakau, dlaczego ta cukiernica jest pusta? Byłeś głuchy, gdy kazałem ci przygotować stół?- gładka, arystokratycznie biała dłoń niezadowolonego gospodarza trzymała porcelanową cukierniczkę, zgodnie z prawdą pozbawioną zawartości- weź to w tym momencie i napełnij. Odkąd tu przyszedłeś, nie robisz nic poza bezmyślnym staniem.
Tak to właśnie wyglądało w istocie. Roderich nie zamęczał galicyjskich służących na potęgę, jak taki Gilbo- chociaż też nie było lekko, o nie-, nie bił Kazimierza, nie zamykał w ciemnicy, nie interesował się specjalnie tym, co czyta i w jakim języku rozmawia z resztą domowników. Nic z tych rzeczy.
On, po prostu, był dla niego cholernie niemiły. Prezentował się jako najbardziej irytujący, kapryśny i wyrachowany typ paniczka starej daty, jaki uraczył ziemię swoim istnieniem. Narób się jak wół, wypruj z siebie żyły, zamorduj z wysiłku- Rodek tylko machnie łapką i oświadczy, że "serce go boli, gdy widzi twoje niskie zaangażowanie w obowiązki". Czasem można było mieć wrażenie, że nie interesuje się swoimi służącymi- aż za bardzo. Co innego taka Erzsebet, a jakże, czy Ludmila, które ze względów politycznych musiał dobrze zaopatrywać. Tymczasem miastom w austriackim domu nie powodziło się już tak dobrze- Roderich był wiernym wyznawcą idei, że przeciętnemu słudze wystarczy jeden średniokaloryczny posiłek dziennie, kąt, siennik, sztuka bielizny i dziesięć  grajcarów na miesiąc. W praktyce takie warunki wystarczały na doładowanie silnej woli, by podczas pracy nie zemdleć z wyczerpania i doczekać obiadu. Jedyny posiłek w ciągu dnia wyznaczał rytm życia- wstawając, wytrzymywało się do obiadu, a po obiedzie na ciszę nocną, by o poranku ponownie oczekiwać na jedzenie. Edelstein z uporem maniaka twierdził, iż „banici z Głodomerii”- krótko ujmując, z biednej, niepłodnej w nic ziemi- nie są specjalnie użyteczni, czy chociażby utalentowani, dlatego przydzielono im najbrudniejsze, proste roboty, jak praca w kuchni, stajni, lub po prostu kazano im sprzątać. Dlatego też nadzieję na jakiekolwiek ciekawe wrażenia można było skreślić. Czas płynął leniwie. A Kazimierz, na wskutek tegoż upływu, spędzał dni głodny, brudny, w wyświechtanym stroju, równocześnie powstrzymując kaszel i wykonując polecenia marudnego szefa.
Z towarzystwem też nie układało się najlepiej. Może nie najgorzej, ale też nie najlepiej. Na przykład Lublin. Trudno się z nią pokłócić, wprowadzona w dobry humor nawet czymś poczęstuje. Problem jest taki, że lubi wódkę. Aż za nadto. Właściwie odkąd biedna dostała się pod zabór, z depresji chleje na umór. Jak nie jest pijana, to ubija skacowana ciasto, ewentualnie „haftuje”- co uniemożliwia jej jakąkolwiek konwersację. Austria nie odkrył jeszcze przypadłości swojej podwładnej tylko dlatego, że tort Sachera z reguły wonie alkoholem. Lwów... Matko Boska Częstochowska, kto dopuścił do tego bytu. Kraków zastanawiał się, czy to możliwe, by ktoś naprawdę mógł być bardziej irytujący niż sam Austriak. Czy w sumie, poprawiając, dla niego irytujący. Lwów z perspektywy zwykłego obserwatora jako typowy brat łata, mógł się wydawać całkiem sympatyczny, śmiejąc się z byle czego, z zaskoczenia porywając cię i podrzucając do góry i śpiewając piosenki (najczęściej o samym sobie) akurat w tych chwilach, w których chciałbyś mieć ciszę. Całkiem przyjemna irytacja. Ale nie dla Krakowa. Jeżeli coś nie współgrało z krakowską powagą i pragnieniem ciszy, którego od spazmatycznego szału  dzieliła bardzo cienka granica, to nie współgrało z nim w ogóle. Sam książę Poniatowski poznał się na jego braku poczucia humoru na własnej skórze, gdy oficerowie z książęcego sztabu pewnego razu upili się, rozebrali do naga i w takim stanie urządzili wesołą orgię na krakowskim rynku. Gdy księciu przyszło się gęsto tłumaczyć miastu z tego incydentu, przytaczając argument, że sama Wawa nieraz musiała patrzeć na takie harce pod oknem i przecież nic się nie stało, Kraków chwycił księcia za kołnierz i z miną niepodważającą teorii, że żartów nie ma, uciął „Tu, jest KRAKÓW, mości książę”. Był to ostatni raz Poniatowskiego z tą kompanią w mieście. Kazimierz nigdy nie mógł zrozumieć uwag na swój temat. Nie był, do diaska, jakimś strasznym cholernikiem czy mumią bez poczucia humoru. On po prostu starał się zachowywać adekwatnie do swojego statusu. Chociaż do tego, który kiedyś posiadał.
Przynajmniej miał przy sobie siostry. Chociaż Roderich wysyłał w kółko Wieliczkę, Bochnię i Skawinę z domu po niewiadomo co-być może właśnie po to, by dokuczyć Krakowowi- to co jakiś czas znajdywali moment, by wieczorem usiąść sobie przy ciepłym kominku, wpatrywać się w iskrzący ogień i spędzić czas jak normalna rodzina. Prawie normalna. Od długiego czasu brakowało jednej z rodzeństwa.
Była to jeszcze jedna rzecz, która Kazimierzowi spędzała sen z powiek. Skała, najmłodsza siostra Krakowa, przebywała w zaborze rosyjskim. Sam wyraz „rosyjskim” był wystarczającym powodem, by nie spać po nocach- Skała była jeszcze dzieckiem, zupełnie bezbronnym, niezdolnym do odparcia jakichkolwiek chorych zachcianek tego wódkopijnego psychopaty. Z całej gromady, która trafiła do Iwana, ona była najsłabsza- bo po prostu najmniejsza. Przez to Kraków o mało nie oddał się dobrowolnie do zaboru rosyjskiego. Nawet zapewnienia Iwanowych miast, że będą się nią opiekować, nie mogły o niczym świadczyć. Iwan mógł jej zrobić wszystko, i nikt nie będzie w stanie jej pomóc. Od paru tygodni nie przychodziły od niej żadne listy, co martwiło Kraków jeszcze bardziej, w depresyjnieszych chwilach nasuwając złe myśli. Zawsze raz w tygodniu przychodziły koperty z pod adresu domu Rosji. Czy coś się mogło stać? Może po prostu jest u nich jakaś zamieć. Albo po tym powstaniu durnej Wawki zablokowano im pocztę… wykluczając wszystkie najgorsze wyjścia. Chyba nawet Braginski nie byłby taką bestią, by skrzywdzić małą dziewczynkę. Zresztą, po co miałby to robić? Po co w ogóle stary, głupi Kaziek uznaje taką opcję?
-Krakau! Słyszałeś, co do ciebie powiedziałem?!- ostry głos i uderzenie pięścią w stół, na którym podskoczyła cała porcelana, odciął go od myśli- galicyjskie wałkonie, wszystkie tak samo ignoranckie. Jak widzisz, ta cukiernica cudownie się nie napełni! Mówię ci to po raz ostatni! Prawie bym zapomniał- lepiej, żebym nie znalazł w niej ani jednego twojego włosa. I weź to wreszcie ode mnie.
Roderich nie życzył sobie, by ktokolwiek ze służby nosił długie włosy (wyjątkiem była tylko Węgry, o której dziwnej sympatii okazywanej przez Austrię plotkowano już w całym domu). A właśnie Kraków posiadał długie, kasztanowe kosmyki ,sięgające niemal ramion- ostatnią ostoję królewskości w swoim wyglądzie. Może to właśnie drażniło Austrię. Dlatego Kazimierz, nie chcąc nawet myśląc o obcięciu włosów, związywał je w kitkę, co może i nie wyglądało zbyt elegancko, ale było jedyną alternatywą wobec marudnego Austriaka. Ten i tak wciąż wydawał się nieusatysfakcjonowany. Ale to już Kraków miał gdzieś.
-Jakieś wieści z frontu?- usłyszał zza pleców spokojny, roderichowy łyk herbaty.
- W liście napisali, że wojska kierują się pod Hradec- odpowiedział mu kobiecy, do bólu pastelowy głos.
Jego właścicielka zawsze była obecna na śniadaniu z Roderichiem, jednak sam Kraków nigdy się jej nie przyglądnął. Nie umiałby nawet opisać jej wyglądu. W ogóle najczęściej starał się nie patrzyć w ich stronę, bo widok suto zastawionego stołu, wydzielającego niegorszy zapach, drażnił jego pusty żołądek w sposób bestialski. Zresztą miał zazwyczaj ważniejsze sprawy na głowie, tak jak teraz, czyli napełnianie durnej cukiernicy durnym cukrem.
-Jak dobrze, że to już się wszystko kończy- westchnął głos Austriaka- aż dziw, że temu pruskiemu narwańcowi chciało się robić kolejny raban. Zauważ tylko- minęło prawie pięćdziesiąt lat, a nie ma ani jednej burdy, której by on nie rozpętał. Kryzys wieku średniego, dobrze mniemam?
-Gilbert jest młodszy od ciebie.
-Gilbert nie ma pomysłu na przyszłość. Mi w zachowaniu spokoju pomaga muzyka. Wiesz, co ktoś kiedyś powiedział? „Mu¬zyka budzi w sercu pragnienie dobrych czynów”. Jestem pewien, że gdyby ci wszyscy furiaci usiedli by spokojnie i zagrało by im się parę nut, byłoby mniej wojen. Ale cóż mogę poradzić. Jestem tylko spokojnym cesarstwem w sercu Europy. Wiesz, że według Prusaka Chopin był niemieckim oficerem? Sam nie wiem, co robić. Obraza dla Chopina, obraza dla narodu francuskiego (nie, nie dla Francisa).
„ Chopin był Polakiem, zakuta pało”- wymamrotał na granicy słyszalności Kraków, pociągając za błękitną wstążkę, która związywała jedwabny, ozdobiony bielusieńką koronką worek, stojący na-tak samo jak wszystko inne w jadalni- porcelanowym podeściku (nie, nie było trzymano tam bynajmniej diamentów- a…cukier).
Spojrzenie Rodericha było tak chłodne, że Kazimierz wyczuł je na plecach, nie odwracając się nawet w stronę gospodarza.
- Czy mówiłeś coś, Krakau?- zapytał Austriak, tonem jeszcze zimniejszym od wzroku.
Kiepski nastrój Krakowa sponurzał jeszcze bardziej. Zmęczenie zaczynało triumfować.
-Nic, herr.
Roderich oczywiście ani myślał dać mu spokoju. Zanim wyszedł, rzucił mu ścierką w głowę i kazał wyczyścić platery. Kraków przez te parę chwil chciał wysypać mu całą zawartość lewo co napełnionej cukiernicy na ten ulizany łeb- ale szkoda było cukru.
Kazimierz nigdy nie lubił tego zestawu. By wyczyścić łyżeczki, trzeba pucować do utraty sił, a z kolei widelec wystarczy lekko przejechać szmatką, by zedrzeć z niego pół sreberka. To wszystko nic, bo noże były najgorsze. Rączka była ornamentalna, masywna i bardzo ciężka, a ostrze cienkie i tak ostre, że przejeżdżanie szmatą po dolnym boku byłoby niebezpieczne. Trzeba było utrzymać jego ciężar, bo inaczej…
Kraków prawie zasnął na stojąco. Dał zmęczeniu za wygrane. Konsekwencje jednak szybko go obudziły, kiedy poczuł luz w ręce, za to nagły ucisk na stopie, współmierny z głośnym brzdękiem.
Nie zdążył jeszcze krzyknąć z bólu, gdy spojrzał w dół i zobaczył, że nóż tkwi- na sztorc- wbity w jego stopę. Obleciał go dreszcz większy niż tempo wytrysku krwi z rany. Jakkolwiek mocno by nie chciał i się powstrzymywał, w końcu uwolnił z siebie stłumiony skowyt, dopiero w tym momencie odczuwając  pełnię bólu.
-Zostaw. Nie dotykaj tego, bo będzie jeszcze gorzej.
Kraków przeraził się. Dotychczas wydawało mu się, że jest w jadalni zupełnie sam, czemu słyszany głos zaprzeczał, a co mogło zwiastować ogromne kłopoty w najbliższej przyszłości. Zanim jednak zdążył porządnie się wystraszyć, tuż obok niego znalazły się ruchome poły szumiącego materiału, rozpłaszczające się na podłodze jak wypompowana piłka.
-Teraz uważaj.. nie ruszaj się, bo zaboli…- mówił pastelowy głos, jak się okazało, ten sam, który wcześniej rozmawiał z Roderichiem.
Nim zdążył zrozumieć komunikat, stopę poraził mu jeszcze ostrzejszy ból, który chcąc czy nie chcąc, musiał poskutkować odpowiednio bolesnym  jękiem.
W nodze pozostała krwawa rana; sam nóż znajdował się teraz w uścisku białej, koronkowej rękawiczki, której właścicielce Kraków dopiero teraz miał okazję przyjrzeć się dokładnie.
Kobieta patrzyła wprost na niego; spojrzenie fiołkowych oczu,  zza szkieł okularów dyskretnego rozmiaru, było przepełnione tak niewiarygodnym opanowaniem i powagą, że wyglądały jak wykonane ze szkła. Nie były martwe, jak u lalki, ale nienaturalnie spokojne. Cała ogółem wydawała się nader poważna, przynajmniej, jeżeli chodzi o ubiór- jasnoatramentowa suknia, ciasno ściągnięta zarówno w talii jak i pod turniurą, o niemiłosiernie falbaniastej spódnicy, kończyła się białym żabotem, ścisłe podwiązanym pod szyją czarną wstążką. W sumie od wyglądu guwernantki ratował ją jeden element, niepasujący do reszty- długi, luźno spleciony z kasztanowych włosów warkocz, opadający na ramię i związany elegancką wstążką. Do całej elegancji nie pasował platerowy nóż z zakrwawionym ostrzem, który najwidoczniej miał brzydką ochotę na poplamienie jej rękawiczek.
-To hanowerskie platery. Takich noży podczas mycia nawet nie wyjmuje się ze skrzyni. Jeżeli chcesz… ależ zaczekaj, ty przecież wciąż krwawisz.
Kraków, na chwilę przerywając myśli na temat zaistniałej sytuacji, spojrzał w dół- niemal cała pończocha zmieniła kolor z białego na czerwony. Gdy właśnie miał spojrzeć ponownie na tajemniczą damę i rozpocząć jakiekolwiek rozważania na temat, co zrobić, zdębiał: dziewczyna właśnie kończyła rozpinać żabot, by po chwili włożyć rękę…o zgrozo, włożyć rękę do gorsu… Kazimierz już dawno nie odczuwał takiego pragnienia zapadnięcia się pod ziemię, że czerwień nie była już tylko na jego nodze, ale i na twarzy. Tymczasem nieznajoma wciąż buszowała ręką w staniku, z takim skupieniem, jakby szukała jakiegoś ważnego dokumentu.
Była stolica zobaczyła w końcu, jak kobieta z ulgą wyciąga dłoń ze stanika, wyjmując z niego… białą chusteczkę.
-Weź to. Obawiam się, że na ten moment nie mogę cię zaopatrzyć w lepszy bandaż- jakby nigdy nic, jedną ręką zaczęła zapinać gors, a drugą trzymała wyciągniętą z chusteczką w stronę Krakowa.
Biedny Kazimierz sam nie wiedział, co robić. Ani nawet, jak się zachować w nietypowej sytuacji, która nawiedziła go ledwo półtora minuty temu. Trudno, działamy z zasadami savoir-vivru. Przełykając stres, wyciągnął drżącą dłoń po chusteczkę i ukląkł, by obwinąć ją sobie wokół buta. Tyle mógł na razie zrobić.
-A zatem ty jesteś Krakowem, tak?
Kazimierz zaczął coraz bardziej nerwowo obwiązywać nogę. Nie odpowiedział. Z jakiegoś powodu miał związany przełyk, może ze stresu, albo też ze zdziwienia. W końcu po raz pierwszy od długiego czasu ktoś nazwał go prawdziwym imieniem, a nie „Krakau”.
Dziewczyna westchnęła.  Poprawiając wstążkę pod szyją, kontynuowała kompetentnym  tonem:
-Jeżeli tak, to wygląda na to, że jako stołeczne miasto skończyłeś niezbyt fortunnie. Roderich często mówi o Lwowie. O Pradze. O Budzie i Peszcie też. A o tobie nigdy. Dlaczego?
Kraków zaczynał się pocić. Wciąż nie mówił nic.
-Czy wiesz może, kim ja jestem?
Kraków westchnął ciężko. W końcu zaiskrzyły w nim jakieś ogniki odwagi, na tyle wielkie, by podnieść wzrok w stronę dziewczyny.
-Dlaczego się mnie o to wszystko pytasz, madame? -spytał.
Kobieta popatrzyła na niego badawczym spojrzeniem. Iskry zza szkieł okularów sugerowały, że ma bez wątpienia coś na myśli.
-W sumie nie pamiętam, byśmy się kiedykolwiek spotkali, ale zdaję się, że kiedyś byliśmy nawet wrogami. Czyż nie?- wywołała niepokój Krakowa, przybliżając się o jeden krok- sądzę, że kiedyś o mnie słyszałeś. Jestem Wiedeń. Stolica Rodericha.
Kraków wreszcie wstał. Bo już zawiązał chusteczkę na nodze, a również dlatego, że według niego powinien wstać.
-To fakt. Nigdy się nie spotkaliśmy.
Po tym chłodnym spojrzeniu jeszcze raz wpatrzył się w kobietę. Widział mniej okularów, za to więcej oczu. Świecących, fiołkowych, o spojrzeniu, które identyfikował teraz jako inteligentne. Przy tym trochę dziecinna twarz- jakby precyzyjnie wymierzone czoło, mały nosek, pełne usta. Patrząc po raz drugi, była dość ładna. A do tego, wbrew pozorom, wyraźnie młoda.
Nigdy jej nie widział, ale w przeszłości nasłuchał się tyle, że trudno było ją nazwać nieznajomą. W tej przeszłości, kiedy pomiędzy miastami w Europie odbywał się istny wyścig szczurów, a Kraków był na takiej pozycji, że nie musiał się bać o prowadzenie. Jak Kartagina była dla Rzymian, taki miał być Wiedeń dla Krakowa- nieoficjalny konkurent, stolica wroga, którego trzeba było wykończyć w tej dziwnej, zimnej wojnie. Chociażby poprzez bardziej okazały ratusz czy wyższy wskaźnik importu soli. Nie wiedząc nic o sobie. Tak na oślep.
I co? Ona stała przed nim, dama, on przed nią, służący, i nic nie pozostawiało wątpliwości, kto został zwycięzcą. O ile faktycznie jakaś wojna była.
-Przykre- spojrzenie Wiednia nie straciło bystrego wyrazu, ale ton jej głosu wyraźnie się obniżył- że musiałeś tak wylądować. W sumie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Byłeś naprawdę bardzo dobrym wrogiem, Kraków.
-Miło słyszeć- wymruczał, sam nie do końca wiedząc, co powinien mówić. Dowodem tego było, że jego słowa nie miały najmniejszego sensu.
-Jeżeli o mnie chodzi, nie żywię żadnej urazy.
Zaskoczenie znowu go dopadło.  Wiedeń musiała to zauważyć, skoro zaraz wyjaśniła tym samym mądrym tonem:
-Nie mam nic za złe nikomu, kto tu się znalazł. To interesy Rodericha i Kaisera. Nie moje- spojrzała gdzieś w bok- dużo was tu wszystkich z resztą. Musiałbym się skupić długo na jednym z was, by go znienawidzić, co jest jednak awykonalne.  
Kazimierz nic nie powiedział. Uznał, że milczenie będzie najlepszym wyborem.
-Mógłbyś zdradzić swoje imię, drogi wrogu?
Zatem politykę milczenia szlag trafił. Kazimierz spojrzał zmieszany na Wiedeń, zanim całkowicie dotarło do niego, o co go poprosiła. W sumie, zaczynała już przerażać. O ile w towarzystwie każde miasto i każdy kraj bez skrepowania chwalili się, kim są, to zdradzanie komuś swojego ludzkiego imienia należało już do głębszych stosunków towarzyskich. Niezarezerwowanych dla nieznajomych, bo ci mogli wykorzystać tą cenną informację przeciwko właścicielowi . Mało brakowało, aby odmówił.
Jednemu jednak musiał przyznać rację- to Wiedeń tutaj była szefem. Może nie bezpośrednio, bo stanowiskiem była niżej niż Roderich, ale jednak to Kraków pełnił rolę sługi, jakkolwiek by nie chciał. Musiał słuchać. Zresztą, znajdując się w tak fatalnym położeniu, nic już nie mogło pogorszyć sytuacji.
-Kazimierz…Kazimierz Florczyk- Kraków wyjątkowo postarał się nad wymówieniem imienia, aby było na tyle ciche, by w miarę możliwości Wiedeń nie usłyszała, a na tyle głośne, by mogło zostać uznane za w ogóle wypowiedziane.
-Twoje imię- w oczach Wiednia zabłysnęły iskry uśmiechu- jest dla mnie nie do wymówienia. Pozwolisz, że zostanę przy Krakowie.
Kazimierz odetchnął w duchu. Były szanse, że za parę chwil Wiedeń całkowicie zapomni o tym, co usłyszała.
Na tym rozmowa się urwała. Wiedeń rzuciła Krakowowi jakieś dziwnie łaskawe spojrzenie i dzięki dostojnemu, precyzyjnemu chodowi znalazła się przy drzwiach. Kraków jeszcze nie widział jej tak… daleko od siebie.
-Być może mnie będzie ci łatwiej zapamiętać- powiedziała, kładąc dłoń na klamce- nazywam się von Ferstel. Sophia von Ferstel.
Skrzypnięcie drzwi i nagła, uciążliwa cisza okazała się najdziwniejszym dla Krakowa wydarzeniem dnia.
Spojrzał w dół. Na obwiniętą chusteczką stopę.
Co tu się w ogóle do diabła działo?
Cóż... na wstępie chciałabym powiedzieć, że to mój pierwszy fanfic jaki napisałam w życiu, a wybitnym pisarzem nie jestem, więc proszę o wyrozumiałość dla początkującego...
Trochę moich OC, trochę znanych wszystkim postaci (wiem, że w tekście nie ma ich na razie za wiele), więc próbuję to jakoś razem skleić :)
Po drugie- jestem WŚCIEKŁA, że musiałam podzielić tekst na dwie części. Bo jaśnie submitter deVa nie chciał przyjąć tekstu regulaminowo mieszczącego się (jeszcze) w 60 kb, i wstawiał go jako HTML, co skutkowało brakiem możliwości wysłania fica. Następna część jest bezpośrednią kontynuacją tekstu, nie częścią- po prostu się nie zmieściła.
link do niej tutaj: auntelisa.deviantart.com/art/A…
Przy okazji zarzucę słowniczkiem dla niektórych dziwnych wyrażeń:
Taip- lit. tak
da- ros. tak
horoszaja dewoszka- ros. dobra dziewczyna (?)
szto- ros. co
mamoszka- ros. mamunia/mamusia (coś w ten deseń)
jaimeju w widu- to znaczy/chciałem powiedzieć (?)
Krakau- niem. Kraków
Ja nadzies szto perewozka gatow, da- ros. mam nadzieję, że kareta gotowa
sestra-ros. siostra
Dom Russkoj Imperii- Dom Imperium Rosyjskiego
bystreje- ros. szybciej
uszliszet, diablu- ros. słyszysz, diable
my na miestie- ros. jestesmy na miejscu.

Dobra, tych zwrotów jest...za dużo :/
Adnotacja historyczna?...cóż, chyba wszyscy wiedzą, o co chodzi.Dopowiem tylko jedno- anegdotka z Poniatowskim i orgią na rynku w Krakowie jest autentyczna :), wydarzyła się w 1810 roku.
Nie wiem, czy będę chciała to kontynuować.. to znaczy miałam taki zamiar, ale podczas kontrolnego czytania tekstu powątpiłam w swoje zdolności..cóż...wszystkim życzę jedynie enjoy :)
Generalnie przepraszam za za długi fic/mało postaci/błędy językowe, nie tylko polskie/beznadziejny tekst.
Uwaga. Jeżeli chcesz przeczytać cały tekst, po skończeniu pisania wejdź do zakończenia.

Russia, Poland, Austria belong to Hetalia by Himuraya Hidakez
Kasia (Warsaw), Kazimierz (Cracow), Sophia (Vienna), Anastasia (Moscow) and Jovitas (Vilnius) by me
© 2013 - 2024 auntElisa
Comments12
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Kirinchin's avatar
Opisy są świetne, jak całe opowiadanie. Mogłaś tylko trochę opisać jeszcze wygląd postaci ;D
Czytam, to i czytam i końca nie widać D: Zwykle przy AŻ TAK długich opowiadaniach albo rezygnuję, albo robię sobie przerwę. A tak to przeczytałam wszystko za jednym razem (a miałam iść spać, bo jutro szkoła... .__.), ponieważ bardzo to ciekawe :3 A na końcu widzę ,,musiałam podzielić tekst na dwie części" i taki głos w myślach: TO TY CHCIAŁAŚ DAĆ WIĘCEJ TEGO?!
Błagam cię, nie lepiej podzielić to na kilka rozdziałów i nie kazać się tak męczyć czytelnikom? ;___;

Dużo przemyśleń bohaterów oraz ich uczuć- wielki plus za to! Tylko kilka literówek wyłapałam, ale są drobne więc jest spox ;D Z chęcią przeczytam kolejną część, ale to jutro xD

PS. Jeśli to serio jest twój pierwszy ff to gratuluję, bo świetny jest ;D